Śpiewnik kibiców Wisły Kraków - Gdziekolwiek nasza Wisła gra - tekst piosenki, tłumaczenie piosenki i teledysk. Zobacz słowa utworu Gdziekolwiek nasza Wisła gra wraz z teledyskiem i tłumaczeniem. Początki Wisły nikną trochę w mrokach dziejów. Zygmunt Nowakowski żartobliwie mówił: „ Jest zresztą znanym faktem w historii, że pierwszym pokoleniem na ziemiach Polski byli Wiślanie, a potem dopiero powstał Kraków, czyli Cracovia, a więc jeszcze jeden dowód, że Wisła jest przed Cracovią ”. Pragniemy uspokoić czytelników Wisła Kraków. Kolejne problemy Igora Sapały. Do Łęcznej z powodów zdrowotnych nie pojechali Bartosz Talar, Igor Sapała i Alan Uryga. W środkowej strefie drużynie bardzo przydałby się Sapała, jednak odkąd w grudniu trafił do Wisły, co chwilę wypada na dłuższy lub krótszy okres. HERB WISŁY KRAKÓW tło Herb Wisły Kraków w wersji podstawowej powinien być umieszczany wyłącznie na tle nie zakłócającym czytelności znaku. Zalecane jest stosowanie białego, czerwonego, lub niebieskiego koloru tła (rys. 1). Tło, na ktorym może wystąpić znak w kontrze, po zamianie na skalę szarości musi zawierać Lyrics, Song Meanings, Videos, Full Albums & Bios: Jebać Żydów, Jak Długo Na Wawelu, my chłopcy z reymonta, Święta Wojna, Biała Gwiazda, CAŁE ŻYCIE Z Vay Nhanh Fast Money. Najstarszy znany hymn Wisły Kraków pochodzi z roku 1911. W jego treści aż dwukrotnie występuje wzmianka o Cracovii. To prawdopodobnie jedyny znany przypadek by w oficjalnej pieśni klubowej wystąpiła nazwa lokalnego rywala. Treść hymnu (pieśni klubu jak wtedy pisano) przypomniały w swoim pierwszym numerze z 25 marca 1922 "Wiadomości Sportowe" - tygodnik wydawany przez środowisko wiślaków. Przez lata hymn był zapomniany lub też, co mniej prawdopodobne, świadomie nie chwalono się nim. W wydanej w 2006 książce "Z białą gwiazdą w sercu" Pawła Pierchały znajduje się [1] treść tego hymnu, jednak publikacja ta przeszła praktycznie bez echa. Ta pieśń klubu stała się głośna 29 stycznia 2009 gdy została opublikowana jednocześnie w serwisie i na forum Jest to jedna z najstarszych polskich pieśni klubowych, starszy o rok jest hymn Cracovii z 1910. Melodia tego historycznego hymnu Wisły nie jest znana. Struktura tekstu wskazuje jednak, że jest on najpewniej przeróbką znanej pieśni patriotycznej "Marszu strzelców" Władysława Ludwika Anczyca[2] i zapewne był śpiewany na tę właśnie nutę. Kontrowersje Po upublicznieniu pieśń stała się powodem zaprzeczeń i negacji ze strony części fanów Wisły Kraków. Próbowano podważać rolę tego hymnu, twierdząc, że pieśń klubu to rzekomo coś innego niż hymn. Na ogół bez prób wyjaśniania jednak czymże owa oficjalna pieśń klubu niebędąca hymnem miałaby być. Wydaje się, że właściwym źródłem owych zaprzeczeń jest po prostu wstyd, że w klubowych hymnie śpiewano o lokalnym rywalu. Przypisy ↑ Autor tej książki nie podał "Wiadomości Sportowych" jako źródła odkrycia. ↑ Autor "Z białą gwiazdą w sercu" omyłkowo przypisuje tę pieśń bliżej nieokreślonemu Z. Anczycowi. ♦ 17 października, 2016 ♦ Skomentuj jako pierwszy W najbliższą środę w Łańcucie pierwszy raz w życiu zmierzą się kumple od serca, kapitan miejscowego Sokoła, Maciej Klima i trener AGH Kraków, Wojciech Bychawski. Technicznie rzecz biorąc, rywalizowali już, ale tylko w trzech sparingach na przestrzeni ostatnich dwóch lat, a to będzie pierwszy mecz oficjalny, o punkty. W innych przypadkach zawsze bili się ramię przy ramieniu. Ich zażyłość liczy już 14 lat, a jest o tyle ciekawa, że tak samo jak misiowaty Wojtek i chudy, żylasty Maciek różnią się fizycznie, tak są też odmiennymi typami ludzkimi. – No tak, Maciek to spokojny, kulturalny, elegancki człowiek. Ze wszech miar sprawiedliwy. A ja jestem inny… – mówi Bychawski, przejaskrawiając nieco, w swoim stylu. – Wojtek to ogromna, mocna sylwetka i tak samo silny, niesamowicie silny, charakter. A ja na początku byłem cichutki, skromniutki, zahukany – przedstawia własną wersję Maciek. – To faktycznie fenomen, bo dwóch bardziej różnych ludzi trudno byłoby znaleźć. On też dokładniej pamięta ich pierwszy kontakt. To niewiarygodne, ale mając 20 lat w ogóle nie uprawiał wyczynowo koszykówki. Zniechęcił się do niej jeszcze w grupach młodzieżowych Wisły Kraków, gdzie był dużo słabszy, zwłaszcza fizycznie, od większości kolegów. Podjął jednak studia na ówczesnej Akademii Rolniczej (dzisiaj pierwszy człon w nazwie zastąpił Uniwersytet), a że basketu nigdy zupełnie nie porzucił, trafił do uczelnianej sekcji. – Graliśmy między innymi z Wojtkiem, który kozłował piłkę. Postanowiłem, że mu ja odbiorę, bo jakoś niezgrabnie to robił. Nie udało się, przebiegł po mnie i nawet nie wiem, czy mnie zauważył – opowiada Maciek. – Do tego zjadł mnie z butami Remik Surma, niesamowita postać; wysoki, potężny, „trója”. Dziw, że nie występował w żadnym klubie, był takim trochę samoukiem. Pomyślałem, że w tej drużynie również moja kariera się kończy i to pierwszego dnia. Dopiero trener Armatys mnie pocieszył: „Spokojnie, zostań. Przyjdź też na następne zajęcia; zobaczysz, będziesz mi potrzebny”. Powieść kryminalna napisana przez autora tego tekstu jest już w sprzedaży. Możliwości jej kupna są wymienione TUTAJ Faworytem środowej konfrontacji, zaplanowanej na g. 18 w hali łańcuckiego MOSiR, są gospodarze, liderujący w I lidze z kompletem czterech zwycięstw. Krakowianie zwyciężyli dotąd tylko raz, na ogół płacą haracz nowicjusza. Z trzech wyjazdowych porażek jedną ponieśli różnicą 1 „oczka”, a w minioną sobotę – dwóch. Za każdym razem przez finałowe kilkanaście sekund mieli piłkę i możliwość przechylenia szali na swoją korzyść. Dzień po inauguracyjnej przegranej w Inowrocławiu do Bychawskiego zadzwonił Klima, wracający akurat ze swoim zespołem z Pruszkowa. – Mówię do niego: „Nie pogadamy, Maciuś, smutny jestem” – opowiada Bychawski. – A on: „Co ty się tak przejmujesz, Zwierzu, poważniejsze roboty już w swoim życiu kładliśmy”. Po czym zaintonował w autokarze: „I Zwierzu też, i Zwierzu też, przyjacielem Sokoła jest”. Ktoś podchwycił i słyszę chór, że jestem przyjacielem Sokoła. To jedna z głównych jego cech – zaraża optymizmem. Nigdy się na nim nie zawiodłem, a jednocześnie jest to jedyny gość, który – kiedy za bardzo namieszam w swoim życiu – potrafi mi powiedzieć: „ogarnij się i przestań walić w ch…”. W 2005 roku Sokół był akurat po debiutanckim, za to jednym z najbardziej udanych sezonów na zapleczu ekstraklasy. W półfinale play off odpadł dopiero po piątej konfrontacji z Polpakiem Świecie, prowadząc na wyjeździe jeszcze na dwie minuty przed końcem. Gdyby utrzymał przewagę – wszedłby do finału i do Polskiej Ligi Koszykówki. I ten klub złożył ofertę rodowitemu krakusowi Maciejowi Klimie, który dotąd nigdy nie występował powyżej III ligi, a świeżo wywalczył awans do drugiej w barwach Korony Kraków. Turniej barażowy odbywał się w Rzeszowie i tam zauważył go szkoleniowiec łańcucian, Dariusz Kaszowski. – Pewnego dnia zadzwonił Maciek i takim dziwnym głosem mówi: „Coś ważnego się stało, przyjedź, proszę. Nie mogę o tym mówić przez telefon, ale musimy pogadać” – wspomina Bychawski. – Myślałem o najgorszych rzeczach: „Jezu, może zachorował, ma raka”. Przyjeżdżam, a on mówi: „Zwierzu, trener Kaszowski zaproponował mi grę u nich. W I lidze! Wyobrażasz to sobie? Nie wiem, co mam robić”. Ja na to: „Nad czym się zastanawiasz? Rzucaj wszystko i jedź tam”. Cieszę się z kariery, jaką zrobił, ale uważam, że mogłaby być jeszcze większa. Problem w tym, że Maciek jest zbyt rodzinny, zbyt przywiązany do ludzi, a musiałby w przeszłości ruszyć się gdzieś w Polskę, do TBL. Klima twierdzi natomiast, że nigdy nie zająłby się „dorosłą”, poważną koszykówką, gdyby nie Bychawski, który namówił go na grę w III-ligowym Limblachu Limanowa. – To było dość daleko, ale Wojtek wszystko załatwiał, organizował, często zresztą jeździliśmy jego seicento – opowiada. – Hartowałem się; pod prysznicami nie było grama ciepłej wody, w hali też strasznie zimno. Maciej stał się jednym z najlepszych zawodników w historii I ligi w jej obecnym kształcie (jako środkowego z trzech poziomów rozgrywek centralnych). Przez rok występował też w ekstraklasie, w Stali Stalowa Wola. Wojciech pnie się w górę jako trener. Z drużyną, którą wraz ze szczupłym gronem współpracowników buduje od sześciu lat, przeszedł od trzeciej ligi do pierwszej. Jest też w sztabie kadry narodowej U-14. Obaj jednak z wyjątkowym sentymentem traktują swoje członkostwo w reprezentacji AR – amatorskiej ekipie, startującej w duperelnych, w porównaniu z wyzwaniami, przed którymi obecnie stają, rozgrywkach akademickich. Z rozrzewnieniem wspominają, że w mistrzostwach Małopolski przełamali hegemonię Akademii Górniczo-Hutniczej i, jedynego zdolnego z nią konkurować, Uniwersytetu Jagiellońskiego. W mistrzostwach Polski szkół ekonomicznych, rolniczych i pożarniczych zdobyli brązowy medal. Opowieść Bychawskiego o tamtych czasach brzmi jak wielki, żarliwy hymn na cześć młodzieńczej przyjaźni. – Nigdy już na taką grupę nie trafiłem! Razem płakaliśmy po porażkach, razem cieszyliśmy się ze zwycięstw, całą noc popijając piwko i grając w kalambury w Parku Krakowskim. Wyjazdy z nimi to były niesamowite emocje, które przebijały wręcz emocje sportowe. Przygody, jak w podróży dookoła świata. A kiedy teraz czasem się widzimy, te emocje wracają! Dzisiaj mają po trzydzieściparę-czterdzieści lat, żony, dzieci. Co roku jednak spotykają się na memoriale zmarłego, uwielbianego trenera, Mariana Armatysa. Dwukrotnie z Anglii przyleciał nawet Remigiusz Surma. Klima zagrał przed dwoma laty, mimo że był niedługo po operacji, a tego samego dnia musiał jeszcze iść na wesele. – A Tadziu Ostrowicz pracował w Hamburgu i gdy się dowiedział w piątek po południu, w nocy przejechał te tysiąc kilometrów, choć w niedzielę musiał zbierać się z powrotem – daje przykład Maciek. – I zawsze turniej kończy się tak samo – dorzuca Wojtek. – Przed jakimikolwiek atrakcjami towarzyskimi jedziemy wszyscy do Mydlnik na cmentarz, gdzie na grobie składamy zdobyty puchar, kwiaty, znicze. W tym roku była ściana wody, mieliśmy kłopoty z ich zapaleniem, ale programu nie zmieniliśmy. Anegdot jest mnóstwo. – Wielu zdarzeń już nie pamiętam, a nawet gdybym pamiętał, to raczej nie dałoby się o nich opowiedzieć – opiera się z humorem Maciek. Wojtek albo pamięć ma lepszą, albo skrupuły mniejsze. Serwuje historyjki, jak w drodze z Limanowej do Krakowa ledwo trzymała się karoseria jego seicento, bo w środku koledzy grali w piłkarzy o batonika, jak wypadał z okna klubowego mieszkania Sokoła na osiedlu gen. Maczka, jak fantastycznie gotuje pani Klimowa. – Najlepsze żarcie na świecie! Mama Maćka dożywiała tych biednych chłopaków z akademika „Rolniczej” i zawsze była przygotowana. Jeśli przyszło nas pięciu to miała sześć porcji, a kiedy jedenastu – to dwanaście. Nikt nigdy nie dostał pół. Pytała tylko: „Wolicie na zimno, czy na gorąco?”. Wątek kulinarny odżywa zresztą przy najróżniejszych okazjach. Bychawski twierdzi, że w świecie profesjonalnej koszykówki tylko w przypadku dwóch ludzi zetknął się z prawdziwą, bezwarunkową dobrocią. Pierwszym jest Klima, drugim jeszcze sławniejszy zawodnik, Michał Hlebowicki, obecnie reprezentujący R8 Basket Politechnikę Kraków. – Mieszkają razem z Rafałem Knapem, wpadam do nich pogawędzić o koszu, na przykład o godzinie – opowiada ze swadą Wojciech. – Ktoś inny warknąłby: „Chłopie, gdzie się tłuczesz po nocy, nie masz gdzie spać?”, w ostateczności powiedziałby: „Skoro już przylazłeś, to podaj piwo z lodówki, bo nie chce mi się wstawać”. A „Hlewik” wstaje, ubiera się i mówi: „Fajnie, że jesteś, Zwierzu, zrobiłem mięsko do burrito, takie jakie lubisz. Już ci podgrzewam. Dodam super przyprawę, którą przywiozłem z Łotwy”. – Proszę poinformować czytelników, że Wojtek tylko o dwóch rzeczach w swoim życiu rozprawia z autentyczną pasją: koszykówce i jedzeniu – kpi przechodzący trener przygotowania motorycznego AGH, Piotr Biel. – Nie da się ukryć. Ale niechże pan wyraźnie zaznaczy, że jedzenie jest na pierwszym miejscu – odparowuje Bychawski, który także w tym duecie rzadko zgadza się na pozostanie bez puenty. PAWEŁ FLESZAR

hymn wisły kraków tekst